Serii Total War stuknęło 15 lat, a mnie do okrągłej rocznicy przygód z Total Warami brakuje jeszcze 2-3 miesięcy. Shogun: Total War, mimo, że różnił się od tego, co zapowiadano, trafił w niszę i zrobił ogromny sukces.
Proste zasady, wielkie emocje, wciągające kampanie, kompletnie rozwalające bitwy (inne gry tego nie miały i nie mają) i niemal całkowity brak modów. Jedyne, które były, zmieniały statystyki, ale czy ktoś by o nie dbał, skoro internet był wtedy niezbyt powszechną sprawą?
Prócz Uesugi i Mori, moją trzecią ulubioną nacją byli zieloni przybysze z Kiusiu (oczywiście tylko dla tych z Honsiu), wybitni szermierze zamieszkujący niezbyt bogatą część mapy.
Droga prowadziła tylko na wschód, na Honsiu, w dwóch wariantach, bezpośrednim oraz pośrednim (po podbiciu Sikoku). Jeżeli nie pośpieszyło się z podbojem, można było ugrzęznąć w bagnie, o czym za chwilę.
Gra nie oferowała aż tylu fajerwerków mechanicznych co teraz, a sama droga do zwycięstwa była bardzo ciężka (66% mapy i do tego stolica Kraju Kwitnącej Wiśni – Kyoto). Największym wyzwaniem były bitwy, w których atakowało się wroga przez rzekę. Proste? Może od czasów Rome: TW, a dokładniej Barbarian Invasion, który dodał brody do przeprawiania się na drugi brzeg. Do tego czasu wystarczyła prosta metoda, z której AI korzystało bardzo chętnie: za plecami mieć strzelców, przed sobą masę yari oraz katan i nikt nie przedarł się na drugi brzeg. Ludzie woleli bardziej wyrafinowane metody. Katany+yari z przodu i strzelcy za ich plecami albo ośmiu kensai na moście.
Tym, co zachwycało wszystkich, były krótkie scenki z gry: zabójstwa, porażki, sukcesje, przybycie obcokrajowców. Takie rzeczy widzieliśmy w niemal każdej części gry… Niemal? Nie licząc marnych filmików w Medieval 2, to w Empire i Napoleonie oraz Shogun 2 wyszły bardzo fajnie. W M1, R1, R2 i Attili nie uraczymy ich, a szkoda, szkoda. Niestety, żadna z tych gier nie miała jednego, bardzo ważnego elementu – sali tronowej, z doradcą (który prawił mądrości Sun Tzu), gejszą i mapą Japonii na której widać było, kto jest władcą jakiej prowincji (nawet tam, gdzie nasz wzrok nie sięgał). Mało?
W tej sali przyjmowaliśmy poselstwa od innych władców, zawieraliśmy sojusze i poznawaliśmy barbarzyńców z zachodu, którzy przywozili broń palną. Tak! Była animacja otwieranych drzwi do sali, po czym wchodził poseł, wygłaszał mowę i wręczał nam propozycję na papierze. Najlepiej jak sami to zobaczycie, a poczujecie, że pewna jakość pozostała za nami.
Ha! Mało? Zamki bez bram (oraz bez ludzi-pająków), prosty system wyliczania potencjalnych dochodów, – to tutaj po raz pierwszy ustawialiśmy podatki dla całego państwa (to nie jest wynalazek z Empire’a!). To tutaj zaczęły się prawdziwie epickie bitwy.
Jeszcze bardziej epickie:
Komputer ledwo ciągnął takie ilości wojska (Duron 600MHz, 64MB RAM, Riva TNT2 32MB wtedy to był mocny sprzęt), rodzeństwo nie wytrzymywało przy świetnej ścieżce dźwiękowej (muzyczka przy zwycięstwie, klęsce, w menu krąży mi po głowie koło utworów z Heroesów 3 czy z Baldurka, warto wspomnieć, że część utworów zdecydowano się użyć w sequelu), rodzice zaś kolącej w oczy czerwonej tapety, charakterystycznej aż do bólu (oczu). Mimo tego, łupało się długimi godzinami, zapominając o świecie, a po lekcjach wściekało się na ubogość bibliotek w rodzinnej mieścinie i ignorancję nauczycieli na wojskowość japońską w Sengoku Jidai.Ad rem, grając zielonymi ludkami z Kiusiu (można było grać jeszcze niebieskimi – Imigawa, którzy, podobnie jak Takeda, mieli podzielone włości, idealne nacje dla zaimprowizowanego hotseat z kolegą), trzeba było szybko brnąć na wschód, ponieważ tam były najbardziej dochodowe prowincje. Jeśli spóźniło się z zajęciem ich, nim wyłoniła się tam jedyna siła, to był niemal koniec. Do dziś pamiętam taką grę, gdzie zawiodłem i byłem spychany. Wpierw wyparto mnie z Honsiu, ale trzymałem dwa przyczółki: przejście na Sikoku i przejście na Kiusiu. Po utracie pierwszego z przejść ostałem się na najmniejszej z japońskich głównych wysp, tylko w przejściowym regionie. Zażarte boje staczane całymi godzinami. Ogromne problemy ze szkoleniem dobrych wojsk (nie tylko technologiczne, ale przede wszystkim finansowe), ogromne straty, które nie były łatane i ostatnie bitwy przed przełamaniem przeciwnika i zalaniem mojej zielonej wyspy. Przedpotopowych bitew było kilkadziesiąt, dobrze ponad 50, każda zajmowała mi dużo czasu, a ogrom wojsk, które przybywały jako posiłki, nie miał aż tak wielkiego znaczenia, ponieważ limit czasowy przerywał starcie w samym środku, niczym noc. Wspominałem, że nie było wtedy nocnych bitew? Dopiero Rome je przyniósł. Oczywiście nie musiałem się obawiać desantu wroga na tyły, bo choć były porty, to poza dochodami i szybkim transportem wojsk (między własnymi prowincjami) i wysłanników, nie było okrętów. Desanty przyniósł graczom dopiero Medieval.Zapraszamy do dzielenia się swoimi wspomnieniami, wrzucania zrzutów ekranu i rozmowy do tego tematu.
Dodany 2015-03-28 15:48:01 przez Samick